Recenzja filmu

Czasem myślę o umieraniu (2023)
Rachel Lambert
Daisy Ridley
Dave Merheje

Fantazje o śmierci, fantazje o miłości

Amerykańska reżyserka niby pokazuje banalne, codzienne sytuacje, których wielu z nas doświadczyło, ale buduje wrażenie dziwności, niezręczności, lekkiego komizmu, a czasem nawet absurdu. Nie
Pamiętacie Daisy Ridley, gwiazdę finałowej trylogii "Gwiezdnych wojen"? Jako waleczna Rey aktorka stała się twarzą feministycznego poruszenia w kinie hollywoodzkim i ikoną współczesnej popkultury. Filmy niezależne dają jednak znanym i lubianym szansę na zerwanie z ich popularnymi wizerunkami. W "Czasem myślę o umieraniu" Ridley jest wręcz nie do poznania. Brytyjka ma krótką listę dialogów, operuje głównie mikroekspresją i spogląda w dal nieobecnym wzrokiem. Aktorka gra Fran, być może najbardziej introwertyczną i aspołeczną kobietę na ziemi. Bohaterka mieszka w małej, portowej mieścinie gdzieś w Oregonie. Jej życie wypełniają rutyna i nuda – rano wyprawa do pracy, później kilka godzin przed monitorem, wieczorem lampka wina i sen. Wprawdzie dziewczyna izoluje się od znajomych z pracy i wydaje się przezroczysta, ale ma bujną fantazję. Wyobraża sobie jak umiera, na różne, często brutalne sposoby. Przełomem w jej samotnej egzystencji okazuje się zatrudnienie w biurze nowego kolegi, Roberta. Bohaterowie zaczynają wymieniać wiadomości i umawiają się do kina. Czy coś z tego będzie? Czy Fran otworzy się na miłość i opuści własną głowę? 

Najpierw była sztuka "The Killers" Kevina Armento, później krótki metraż Stefanie Abel Horowitz, wreszcie przyszła pora na film Rachel Lambert. Nietypowe następstwo zdarzeń, ale słowo "nietypowy" jak ulał pasuje do ekranowej opowieści. Amerykańska reżyserka niby pokazuje banalne, codzienne sytuacje, których wielu z nas doświadczyło, ale buduje wrażenie dziwności, niezręczności, lekkiego komizmu, a czasem nawet absurdu. Nie interesuje jej jednak satyra, choć scenki biurowe nasuwają skojarzenia z "The Office". Najdziwniejszą aurę roztacza bowiem wokół siebie Fran, obserwująca w milczeniu współpracowników i niechętna do podjęcia dłuższych interakcji. Jej zachowania i monotonny, melancholijny stan powoli układają się w metaforę alienacji i niedopasowania, które sprawiają, że żyjemy jakby obok rzeczywistości. Pozornie w niej uczestniczymy, spełniamy podstawowe społeczne role, ale częściej uciekamy do świata własnych wyobrażeń. Fran śni o umieraniu i rozkładzie, filmu nie wypełnia jednak egzystencjalny mrok. Nie mamy tu do czynienia ze zwichrowanym umysłem, tylko oryginalną odpowiedzią na ogólne wyczerpanie i marazm. Skoro Robert znajduje ukojenie w pasji filmowej, a znajomi w biurowych żarcikach i pogaduszkach, bohaterka może równie dobrze fantazjować o śmierci. Nie każdy wpisuje się przecież w uproszczone modele znane z komedii romantycznych i melodramatów, do których reżyserka zręcznie nawiązuje. Fran nie daje się łatwo polubić ani przeniknąć, lecz kibicujemy jej w trakcie kolejnych schadzek z Robertem. "Czasem myślę o umieraniu" ma w sobie naprawdę dużo czułości i uważności na pogubione lub zepchnięte na ubocze jednostki. 

Chciałbym pokochać film Lambert większą miłością, ale wymyślna forma nie zawsze idzie w parze z fabularną prostotą i dość czytelnym przekazem. Autorka uprawia swoją ekscentryczną wersję slow cinema i nie zawsze dobrze na tym wychodzi. Chętnie posługuje się dłuższymi, statycznymi ujęciami, pauzami narracyjnymi i niestandardowymi kompozycjami kadrów. Preferuje ciszę, bezruch i ogranicza rolę muzyki do minimum. Choć doceniam jej inscenizacyjną konsekwencję i precyzję, widzę też, że kontemplacyjny charakter całości zbyt często obnaża mielizny w scenariuszu. Reżyserka każe nam zwolnić, podziwiać urokliwe nadrzeczne krajobrazy i rozmyślać nad problemami bohaterów. W tych fabularnych przestojach uświadamiamy sobie jednak, z jak kameralną, wręcz szkicową historią obcujemy. Dwójka zbliżających się do siebie ludzi, niezmienna, prowincjonalna rzeczywistość, samotność kontra potrzeba relacji i akceptacji. Wraz z pojawieniem się Roberta narracja powinna rozkwitać, a uczucie monotonii i letnia temperatura emocji jakoś nie ustępują. Nie pomagają nawet surrealistyczne wstawki, którą są projekcjami umysłu Fran i atrakcyjnymi wizualnie przerywnikami. Jeśli literacki pierwowzór udało się z powodzeniem zamienić w 12-minutowy film, może pełnometrażowa adaptacja tylko rozmywa jego walory?

Paradoksalnie, najciekawsze wątki tkwią na marginesach, ale nie zostają pogłębione. Myślę zwłaszcza o przeszłości Fran, kontraście między zniewalającym pięknem okolicy i małomiasteczkową stagnacją oraz widmie cichych, przeoczonych dramatów, które dotykają osoby żyjące tuż koło nas. Przypomnijcie sobie scenę, w której główna bohaterka spotyka byłą koleżankę z pracy. Krótka wymiana zdań i spojrzeń wprowadza element prawdziwej goryczy i staje się obietnicą innego, bardziej przeszywającego filmu. Lambert nie chce się jednak zapuszczać w tak ponure rejony. Stale balansuje między dramatem i komedią, pozostając na powierzchni wielu tematów. Trzeba jednak przyznać, że odkryła przed nami nieznane oblicze Ridley. Wschodząca gwiazda zboczyła na chwilę z mainstreamowej ścieżki i dostała trudne zadanie, pozbawiona oparcia w dialogu i własnej charyzmie. Z pomocą plastycznej twarzy i wiarygodnej, zgaszonej ekspresji, aktorka skutecznie niuansuje postać Fran. Założę się, że długo nie natkniemy się na tak wycofaną bohaterkę w amerykańskim kinie. Choćby dlatego, warto skusić się na seans, wejść do jej umysłu i trochę pofantazjować.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones